Czy potrzebujemy psychoedukacji w szkołach?

W szkole więcej czasu poświęcamy na omawianie tego, jak ktoś opisał rzeczywistość niż naukę tego, co my czujemy i jak my ją odbieramy. Uczymy się budowy pantofelka, ale już nie wiemy, z czego składa się nasze wnętrze. Piszemy wypracowania na temat motywów postępowania bohaterów literackich podczas gdy nie potrafimy sami wskazać, co nam w duszy gra. Dlaczego? W jaki sposób to zmienić?

Dlaczego oni tak się nie lubią?

Odkąd pamiętam interesowały mnie kwestie wpływające na to, jak ludzie myślą. Bo to, jak oni myślą wpływa na to, jak działają. A ja chciałam działać dobrze. Wynikało to po części z wartości, których nauczyła mnie moja mama (celowo piszę tu: mama, nie: rodzice lub dom, bo wartości przekazała i tłumaczyła mi tylko mama). Po części, myślę teraz, wynikało to z mojego wczesnodziecięcego doświadczenia choroby i zagrożenia życia. Kiedy tak wcześnie dowiadujesz się, że życie jest jedno, może być bardziej kruche i krótkie niż mówi się o tym na co dzień, to chcesz je naprawdę dobrze przeżyć. Przynajmniej ja chciałam.

Niełatwo jest określić kilkunastolatce, czego się chce. Częściowo wynika to z tego, że tak naprawdę niewiele razy byłam o to zapytana, częściowo z tego, że mała miejscowość nie pobudza wyobraźni i ciekawości. Skoro nie mogłam iść drogą eksploracji tego, czego chcę, zaczęłam od zastanawiania się, czego nie chcę. Jedną z rzeczy, których na pewno w swoim życiu nie chciałam doświadczyć były niskiej, według mnie, jakości związki, które mnie otaczały. Miałam poczucie, że małżonkowie z pokolenia moich rodziców są ze sobą jakby za karę, zamiast doceniać obecność drugiego w swoim życiu, dowcipkowali na swój temat, ironizowali, czasami wręcz poniżali. Ja tego w swoim życiu nie chciałam. Byłam gotowa zapłacić każdą cenę za to, żeby taki obrazek nie stał się moją rzeczywistością.

Zaczęłam się więc zastanawiać, co powoduje, że ludzie się w taki sposób zachowują. Może przez zalegalizowanie związku przestaje być on dla nich wyjątkowy? Może to trudna rzeczywistość, której większą część wypełniają obowiązki związane z dziećmi? Na pewno te powody musiały być powtarzalne, obecne u sporej części ludzi, skoro widziałam tak wiele nieszczęśliwych, znowu: z mojej perspektywy, par. Te właśnie rozważania doprowadziły mnie do zainteresowania tym, co kryje się za myśleniem ludzi, nie na poziomie jednostkowym, ale na poziomie grup i całych społeczeństw. W taki sposób trafiłam na socjologię, gdzie mogłam cieszyć się fantastycznymi nauczycielami podważającymi oczywistości, jak prof. Marcin Król, prof. Paweł Dybel i prof. Joanna Tokarska – Bakir.

Jak najlepiej pomóc im się lubić i dobrze żyć?

Kilka lat po zakończeniu studiów poczułam w sobie prawdziwy impuls do wdrożenia ich nazwy w swoje życie. Instytut Stosowanych Nauk Społecznych zaprasza do tego, żeby zdobycze nauki przykładać, wkładać w życie. Żeby nie tylko jak najlepiej poznawać i opisywać społeczeństwa i grupy, ale też twórczo zmieniać je dla większej satysfakcji i dobra ich członków. To pchnęło mnie ku psychoterapii, bo pojawiło się we mnie poczucie, że najlepszym dla mnie sposobem poprawy funkcjonowania większych grup jest danie narzędzi do lepszego życia jednostkom, które je tworzą.

Oni to powinni być tego nauczeni wcześniej

Dlaczego pozwoliłam sobie zająć tyle miejsca archeologii mojej ewolucji emocjonalnej, mentalnej i zawodowej w artykule poświęconym sprawom obywatelskim? Ano dlatego, że bardzo mi zależało na tym, żeby Państwo zrozumieli źródła mojego myślenia. Ostatnim z nich jest zakończony pierwszy rok kursu psychoterapii, gdzie uczę się, jak pracować z ludźmi, którym jest źle w życiu i którzy sobie z nim nie radzą. I nadal nie mogę rozstać się z moim głębokim niezrozumieniem tego, dlaczego wiedza, którą pozyskuję, jest traktowana jako wiedza dla wybranych. Dlaczego ja w szkole nie słyszałam, skąd się biorą uczucia i jak sobie z nimi radzić, jakie są konsekwencje nieprzeżycia emocji, jak przeżyć trudne sytuacje życiowe (choroby, przemoc domową i rówieśniczą, śmierć osoby bliskiej) tak, żeby nie wpływało to na moje dalsze życie. Jaki jest związek między myślami a emocjami, jakie jest myślenie automatyczne, dlaczego jest ono niebezpieczne i jak z nim pracować? Jak dbać o siebie i o relacje, których brak jest zagrożeniem śmiertelnym, o którym mówi się nawet, że jest poważniejsze niż to powodowane przez palenie papierosów? Podczas kursu poza nauką, jak pracować z drugim człowiekiem z szacunkiem do jego potrzeb i uważnością na nasze własne niedomagania, dowiadujemy się, jak warto patrzeć na siebie, innych i własne życie, żeby było nam lepiej i lżej.  Moje pytanie brzmi – dlaczego to jest wiedza zarezerwowana dla absolwentów studiów wyższych, których stać na kolejne 4 lata nauki i wymaganych dodatkowych praktyk?

Dlaczego w szkole nie słyszymy, skąd się biorą uczucia i jak sobie z nimi radzić, jakie są konsekwencje nieprzeżycia emocji, jak przeżyć trudne sytuacje życiowe tak, żeby nie wpływało to na nasze dalsze życie? Dlaczego to jest wiedza zarezerwowana dla absolwentów wybranych studiów wyższych?

W szkole więcej czasu poświęcamy na omawianie tego, jak ktoś opisał rzeczywistość niż naukę tego, co my czujemy i jak my ją odbieramy. Uczymy się budowy pantofelka, ale już nie wiemy, z czego składa się nasze wnętrze. Piszemy wypracowania na temat motywów postępowania bohaterów literackich podczas gdy nie potrafimy sami wskazać, co nam w duszy gra. Moje pytanie brzmi – dlaczego?

Dlaczego psychoedukacja zamiast psychoterapii

Jedyną odpowiedź, którą znajduję jest ta, że nadal korzystamy z zasad edukacji stworzonej przez Bismarcka, któremu nie zależało na daniu ludziom narzędzi do lepszego życia, ale pozyskanie posłusznych pracowników i żołnierzy oraz wiernych obywateli. My nadal w szkole finansowanej z naszych podatków znajdujemy raczej wiedzę i umiejętności, dzięki którym będziemy bardziej wartościowymi pracownikami firm i korporacji, niż efektywnymi przedsiębiorcami rozwiązującymi aktualne problemy społeczne i szczęśliwymi ludźmi, którzy potrafią świadomie budować swoje życia.

W szkole nadal znajdujemy raczej wiedzę i umiejętności, dzięki którym będziemy bardziej wartościowymi pracownikami firm i korporacji, niż efektywnymi przedsiębiorcami rozwiązującymi aktualne problemy społeczne i szczęśliwymi ludźmi, którzy potrafią świadomie budować swoje życia.

I to jest powód, dla którego my, według mnie, zamiast psychoterapii potrzebujemy psychoedukacji. Bo psychoterapia, w zależności od nurtu dzieli się w różnym stopniu wiedzą dotyczącą tego, jak można dobrze żyć. Czasami to są pojedyncze wskazówki, kiedy indziej skrojone na miarę potrzeb jednostki rozwiązania, ale nierzadko też takich informacji w gabinecie nie znajdujemy w ogóle. Podobno definicja dobrego życia dla każdego jest inna. Niemniej, przecież są badania statystyczne wskazujące na to, o co warto w życiu zadbać, żeby cieszyć się dobrym życiem fizycznym i psychicznym. Owszem, każdy z nas może sobie je przetłumaczyć na własne życie i potrzeby, ale, pomóżmy sobie nawzajem mieć do tej wiedzy dostęp.

Psychoterapia w większości przypadków to proces żmudny, długotrwały i kosztowny. Niewielu z nas na to stać – ani emocjonalnie, ani finansowo. Ponadto – to praca na poziomie jednostki. A my mamy problemy na poziomie społecznym i zdecydowanie nie wystarczy, jeśli któraś z grup społecznych (przedstawiciele władzy? absolwenci studiów wyższych? pracownicy kultury i mediów?) takiej psychoterapii doświadczy. Potrzebujemy rozwiązań systemowych, a według mnie takim rozwiązaniem psychoterapia narodowa nie jest. Bo według moich nauczycieli psychoterapia nie jest nigdy rozwiązaniem ostatecznym, a ponadto nie mamy jasności, kto w imieniu narodu taką psychoterapię powinien przejść.

Zamiast skomplikowanej do obróbki ryby – wędka

I na koniec druga i ostatnia nutka prywaty. Kiedy ostatni raz odwiedzałam moją mamę usłyszałam od niej, że jest bardzo zdenerwowana pomysłem partii rządzącej, na którą głosowała, polegającym na wprowadzeniu emerytury dla niepracujących matek czworga i więcej dzieci. „Ja pracowałam, nikogo nie interesowało, co zrobię w czasie pracy z  dziećmi, a teraz będę miała emerytury niewiele więcej ponad to, co będą mieć te kobiety, które z tymi wyzwaniami nigdy się nie mierzyły”. Jak odpowiedzieć na tę frustrację, złość i poczucie bycia pominiętym? Psychoterapia, owszem, być może mogłaby pomóc. Gdyby moja mama znalazła na nią siłę fizyczną po 8 godzinach spędzonych przy taśmie produkcyjnej.  Nie odważyłam się wyjść z tą propozycją. Wyszłam więc, korzystając z tej całej wiedzy i własnych analiz, o których napisałam na samym początku, z propozycją inną. Żeby zamiast pieklić się na to, co dostają inni, moja mama się zastanowiła, co ona chciałaby dostać i znalazła partię, która w swoim programie ma postulat taki lub podobny. Złość opadła, a część wygenerowanej przez nią energii została zaprzęgnięta do konstruktywnej pracy. To wymagało tylko mojej wiedzy o tym, że warto pracować w obrębie swojej strefy wpływu i życzliwości, która uznała złość mojej mamy.

Tylko tyle i aż tyle.

Miłości nie da się zarządzić. Ale psychoedukację tak. I o nią w niniejszym artykule postuluję. W tradycyjnych kulturach lekarzom się płaciło za utrzymywanie pacjentów przy zdrowiu, nie za leczenie chorób. W moim odczuciu z przeszłością warto w pierwszej kolejności pracować w taki sposób – korzystać z jej mądrości i brać najlepsze zeń wzorce. Ci, których stać na to, niech pracują z nią głębiej. Jednocześnie pozostali naprawdę mogą swoje i nasze życia poprawić, jeśli tylko dostaną do tego narzędzia. Może warto zamiast zastanawiania się nad organizowaniem wielkich ozdrowieńczych procesów społecznych pochylić się nad czymś prostszym, czyli pytaniem jakie i jak te narzędzia rozdystrybuować?

Na górę
Close